Tworząc ten blog, miałam przede wszystkim na uwadze ukazanie pozytywnych stron kreatywnego nauczania etyki. Kreatywnego, a jednak opartego na bazie rzetelnego przygotowania się do zajęć. Wydaje mi się, że to podstawa, by móc należycie przeprowadzić lekcję, w sposób adekwatny do wieku i możliwości odbiorców. Pracowałam kiedyś w prywatnej i społecznej szkole. I wiem już, że tam nigdy nie wrócę. Nigdy. Ignorowałam cele, jakim miała służyć sama idea nauki, tylko po to, by dziecko i rodzice byli na tyle zadowoleni, aby chcieli nadal posyłać dziecko do szkoły, zaś uczeń nadal uczęszczał bez większych problemów na lekcje. Ale gdy na każdym kroku czuję na sobie presję kontroli a tym samym braku chęci informowania o możliwości uczęszczania na zajęcia etyki nawet dla jednego dziecka z uwagi na związane z tym koszty, tak szala wagi jednak przeciążyła. W publicznej szkole dzieci same zgłaszają się do mnie na zajęcia. Kto chce ten w nich uczestniczy. Wystarczy pisemna zgoda rodzica. W szkołach prywatnych i społecznych salki są małe, w których pełno jest wszystkiego. Niby fajnie. Dzieci faktycznie mogą czuć się niczym w sali zabaw, aniżeli w szkole. Nie służy to jednak atmosferze nauki. Dostęp do tablicy utrudniony - znaczna część sali zastawiona jest meblami. W takich salach nie mam nawet miejsca na odstawienie z dziećmi ławek, by móc wykorzystać przestrzeń sali do zajęć ruchowych. I zabieranie dzieci w czasie trwania lekcji na inne zajęcia. Totalnie to dezorganizuje lekcję. Wchodzenie i wychodzenie nauczycieli do i z sali w czasie lekcji, by zostawić jakąś torbę z rzeczami. Nigdy w publicznych szkołach nie spotkałam się z takim zachowaniem. Jednak to, co zabolało i odepchnęło mnie najbardziej to uczniowie, w których wierzyłam i pokładałam głębokie nadzieje. Pewnego dnia, uczniowie przygotowywali projekty zabawek dla dzieci z Krajów Trzeciego Świata. Pomijając już fakt, że w połowie trwania lekcji etyki dla klasy czwartej, przyprowadzono mi czwórkę dzieci z klasy drugiej z pretensjami, iż nie odebrałam dzieci ze świetlicy, kiedy przez kilka poprzednich tygodni nie było chętnych, mimo permanentnych moich przechadzek do świetlicy szkolnej. Dwa tygodnie później, dzieci miały przynieść albo gotową zabawkę albo materiały, z których dzieci miały z moją pomocą przygotować rzecz według przygotowanego na poprzedniej lekcji projektu. Co usłyszalam na lekcji? Że nie mają materiałów i zabawek, gdyż nie mają czasu na zadania domowe - są zmęczone popołudniowymi zajęciami dodatkowymi, jak balet, jazda konna, nauka języka obcego czy basen. Stwierdziłam wtedy, z ogromną przykrością, że w jakimś sensie jest to już nie tylko nieporozumienie, ale po prostu nie fair. Dlaczego ja, jako nauczycielka mam przygotowywać się na lekcje, skoro dziecko nie chce się do zajęć przygotować, gdyż nie ma na nie czasu?Po co, mimo wszystko, wymyślam różne konspekty lekcji, przygotowuję materiały, kupuję nawet kredki, kartki do rysowania, klocki Lego, książki, by usłyszeć, że dziecko nie ma czasu? Nie ma czasu na naukę? A kto się za nie nauczy? Nie wstawiam uczniom złych ocen w takich przypadkach. Nie widzę sensu. Nie krzyczę - tym bardziej nie przynosi to zamierzonych efektów. Jednak czasami człowiek myśli czy poloniści albo matematycy nie mają lepiej. Skoro nie ma zadania domowego - ocena niedostateczna. Może powinnam pytać na ocenę? Ale czy doprawdy o to w tym wszystkim chodzi? Bo mnie nie chodzi o pieniądze. Obchodzi mnie jeszcze szacunek do własnej osoby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz